Domkowa zamiana

Domkowa zamiana

Jakiś czas temu z Urticą umówiłyśmy się na wymianę domkową. Domek, który dostałam od Urticy, już pokazywałam i mogę dodać, że na stałe zajął miejsce na półce w sypialni:)
Domek, który Urtica otrzymała ode mnie, wyglądał tak:

Zrobiłam go na bazie pudełka, które się otwiera. Dach jest więc zdejmowalny, po to, by pudełeczko samo w sobie mogło pełnić funkcję "schowka" na jakieś drobiazgi.



I tu nie mogło zabraknąć ulubionego ćwieku...

oraz papierowych kwiatów ze Scrap.com, są one nawet niezbędne, gdyż to one, przewiązane sznurkiem, podtrzymują całą "konstrukcję dachową":)

No i oczywiście zapraszam na kolejną porcję zdjęć z podróży po Chinach:)
Ponieważ

Ponieważ

zalegam lekutko z pokazywaniem scrapkowych rozmaitości z czasów przed Chinami, to nawet dobrze się składa, bo jest okazja by owe zaległości nadgonić, uzupełniając jednocześnie kolejne posty podróżnicze o dodatki zdjęciowe. Na początek taki LO z Prawietrzylatkiem w roli głównej. Zrobiony na okoliczność Kolorosfery już nie pamiętam której, dość dawno to bowiem było. Zdjęcie na tym scrapku też jest zrobione dość dawno, bo Miłosz ma na nim zaledwie dwa ząbki:)

Scrapek prosty bardzo, nie ozdobiony zbytnio, takie "luźne" spojrzenie na tę fotografię i uchwycenie skojarzeń jakie mi się nasunęły...

Jedynymi ozdobami są tu w zasadzie papierowe kwiaty, moje ukochane ćwieki [a wszystko to oczywiście dzięki moim złotorączkowym poczynaniom dla Scrap.com.pl] oraz różane rubonsy.



A ja, korzystając z okazji, zapraszam do obejrzenia kolejnego "uzdjęciowionego" postu podróżniczego:)

Jestem, jestem:)

Cała, zdrowa, w jednym kawałku i na dodatek już w domu:) Zmęczona i pełna wrażeń. W domu mam istny sajgon i górę prania, powoli, powoli wracam do rzeczywistości. Segreguję zdjęcia, wspomnienia, odczucia. Zaczęłam edytować posty i wklejać, także zapraszam do ponownego przeglądania blogowej relacji z mojej podróży do Chin:) Pierwszy post już gotowy.

Na finiszu...

Okazuje się, że aż tak źle nie jest z tymi zdjęciami, bo Ł. znalazł jedną kartę i widać, że wielką mu to ulgę przyniosło. Jeśli chodzi o mnie, to jestem tak nabuzowana od przeżyć, że pewnie jeszcze długo będę wspominać to i owo... Dziękuję za wsparcie komentarzowe:)

To będzie post zamykający naszą "wycieczkę", trochę babsko-plotkarski, takie dodatkowe smaczki oraz refleksje.

Sobotę w Szanghaju postanowiliśmy spędzić dość luźno, bez specjalnie napiętego planu. Rankiem odwiedziliśmy więc "perełkę" Starego Miasta czyli Ogród Yuyuan. To klasyka chińskich ogrodów, przepiękne cudo na dość sporym kawałku przestrzeni. Kiedy czytałam o tych chińskich ogrodach przed wyjazdem, to miałam o nich zupełnie inne wyobrażenie. Wydawało mi się, że to będą rozległe ogrody, z mnóstwem stawów i łukowatych mostów. Wydawało mi się... Podobnie jak pozostałe ogrody, które widziałam, Ogród Yuyuan to miniaturowa "kraina" wody, mostków, skalnych ścieżek i pawilonowych labiryntów. Jest tak zakręcony, że po godzinie chodzenia ciągle nie wiesz, gdzie jesteś i gdyby nie tabliczki, można by się nieźle zgubić. Feng shui tradycyjnie ma tu swe królestwo, w każdej wodzie pływają złote rybki, tam gdzie ostre skały szybko łagodzi je opływająca woda. Kanty nie są ostre, tylko "płynne", masz wrażenie, że mosty wiją się między stawikami.
Dojście do tego ogrodu było nie lada wyzwaniem, gdyż cały ogród otacza dzielnica handlowo-bazarowo-suwenirowa. Z jednej strony to dobrze, bo "obłowiłam się" w parę całkiem fajnych drobiazgów, o cenę których Ł. walczył niemal jak lew. Jestem szczęśliwą posiadaczką kompletu wymarzonych pędzelków na przykład....
Kieszonkowy przewodnik, który zakupiliśmy na okazję naszego wyjazdu pisze: "Jedną z przyjemności pobytu w Szanghaju jest spacer po Nanjing Road, najsłynniejszej ulicy handlowej w Chinach". Niewątpliwie Nanjing Road jest ulicą handlową:) Jednak czy spacerowanie po niej [a dokładniej przeciskanie się w sunącym tłumie] można nazwać przyjemnością? Cóż, trudno powiedzieć... Wieżowce olbrzymy, szklane, błyszczące robią wrażenie ale sklepów, które się w nich mieszczą jakoś tak odwiedzać nam się nie chciało. Korzystaliśmy jednakowoż z wszelkich atrakcji jedzeniowych, np koktail mleczny robiony przy tobie z owoców na które masz ochotę. Słodzony miodem na żądanie:) Zdecydowałam się na mix grapefruitowo-bananowy i był pyszny. To jest zresztą wielka opowieść - smaki Chin, na kilka wieczorów spokojnie. Bary sałatkowe na przykład - i wcale nie mam tu na myśli warzyw zalanych majonezem. Tutejsze bary sałatkowe napotkane w różnych miastach - specjalizują się w sałatkach owocowych...:) Sypią ci do kubełka garść drobno kruszonego lodu i na to... hulaj dusza, co kto lubi... arbuzy, melony, ananasy, kokos [nie wiórki], kiwi, banany, lichi, brzoskwinie, winogrona, limonki... nie sposób wymienić co jeszcze.
Kolejnym punktem naszych luźnych wędrówek była Yufosi, czyli Świątynia Jadeitowego Buddy. Typowa chińska świątynia, wypełniona dymem cudownych kadzideł [niektóre mają i metr pięćdziesiąt długości, he, he], mistyczną tajemnicą, która czai się na każdym kroku.... Posąg siedzącego Buddy, wykonany z białego jadeitu urzekł mnie bardziej niż którykolwiek widziany dotąd posąg Buddy. Twarz, na której tak doskonale wyrzeźbiono lekki, zamyślony uśmiech..., smukłe ciało i jadeitowa biel... Opuszczając świątynię, daliśmy się "namówić"
na darmowe próbowanie herbat:) Upał 40 stopni, a my w ciasnej klitce popijamy gorące herbatki, niezłe co? Pan nam opowiada historyjki o rodzicach, którzy zrywają herbaciane listki w górach tylko dla jego herbaciarni... Wąchamy, kosztujemy, smakujemy - jest pysznie i bawimy się doskonale:) To prawda, że pierwszą zalewkę herbaty, się wylewa, a pije dopiero kolejne. Kusimy się na zakup kulistych herbat jaśminowych, które po zalaniu wrzątkiem rozkwitają w szklance przepięknymi kwiatami oraz na tradycyjny oolong, a niech tam, raz się żyje!

Chińczycy
Mam wrażenie, że to ludzie spokojni, aczkolwiek hałaśliwi w swej mowie:) "Styl modowy" jaki tu panuje, nieco mnie rozbawił. Oprócz wspominanych gatek z dziurą dla dzieci, modne są plastikowo-gumowe buciki [takie jak u nas dawno temu, a teraz ewentualnie na plażę] we wszelkich fasonach - od sandałów, po pantofelki na obcasie:) Do tego panie noszą sukieneczki, troszkę jak z lat 60 tych, z falbankami, haftami, cekinami... Na prawdę - 805 pań, chodzi w sukieneczkach:) Panowie obowiązkowo czarne spodnie na kant, mokasyny i białe skarpetki, chłopcy firmówki. Młodzież generalnie w firmówkach ale to już inna historia, bo tu nawet biedota ma torebki od Luisa Vittona:)
Bardzo pomocni, nawet nie zauważają, że kompletnie nie rozumiesz co do ciebie mówią. Jak tylko widzą cię z mapą w dłoni, sami podchodzą i pytają dokąd chcesz pójść i całkiem często po angielsku:)

Jedzenie
Jeśli chodzi o kupno jedzenia w sklepie - to przetworzone na maksa. Chińskie zupki wszędzie ale o chleb bardzo trudno. Można kupić plaskate maślane "bułki", słodkie w smaku. Nie ma nabiału. Jak znaleźliśmy raz Tesco, to "rzuciliśmy" się pędem na zakupy, ja to nawet z marzeniem o żółtym serze w tle. Koszmar - ludzi więcej niż u nas w szale świątecznym, troszkę większy wybór białego pieczywa i tyle. Ser tostowy, który u nas grosze kosztuje, tu leżał na półkach z "towarem importowanym", podobnie jak masło [z Irlandii] oraz dżem [ze Szwecji] i kosztował hamsko dużo ale kupiliśmy, bo jakieś śniadania trzeba tu jadać, a my wciąż nie jesteśmy gotowi na chińskie śniadanie w postaci zupy ryżowo-kukurydziano-jajecznej... Z przekąsek sklepowych odkryliśmy jeszcze chipsy o smaku ogórka, bardzo smaczne - nie zdecydowaliśmy się na chipsy owocowe, choć wybór był spory ale... ziemniak i jagoda? No nie mieściło się to w moim wyobrażeniu.
Kuchnia ciepła boska, na każdym kroku jadłodajnie, porcje wielgachne, tylko gorzej z menu... Jak są zdjęcia, to dasz radę, jak nie ma... to ruletka;) Dodatkowo można nabyć ciepłe przekąski dosłownie wszędzie. Przepyszne pierożki z różnorakim nadzieniem, naleśniki i słodycze wszelkiej maści, jednak słodkie tylko delikatnie:)

Widoki
Bardzo różnorodne. Chiny to na prawdę kraj kontrastów. Biedoty i nędzy, z której wyrastają kosmiczne budowle... Tyle. Zdjęcia, które postaram się wkleić jak najszybciej - dopowiedzą resztę - taką przynjamniej mam nadzieję.

Do zobaczenia zatem po powrocie:)

Szanghaj

Szanghaj jest miastem najbardziej kontrastowym z wszystkich miast, które dane mi było w Chinach odwiedzić. Już sam "podział" miasta na stare i nowe za pomocą błotnistej rzeki Huangpu prowokuje do postrzegania go dwojako. Bund i okolice - zachodnia, starsza część Szanghaju, architekturą przypomina europejskie dzielnice XIX wiecznych miast. Słynnej nadrzecznej promenady, niestety nie udało nam się obejrzeć, wszystko jest bowiem odgrodzone i "poprawia się" w związku z targami Expo 2010, które odbędą się właśnie w Szanghaju. Pudong - Szanghaj wschodni, to naturalnie przeciwieństwo Bundu - czyli "las" wieżowców oraz budowli o kosmicznych niemalże kształtach. Pomiędzy tymi "wypasionymi" drapaczami chmur, tkwią nawciskane niemal wszędzie slumsy, lepianki oraz pozostałości domów, w których mieszka biedota. Idąc ulicami czujesz się jak w innym świecie... Nad głową szklane budynki "podtrzymujące" niebo, przed oczami pranie rozwieszone gdzie tylko się da. Nozdrza drażni słodkawy zapach gotowanej kukurydzy i wszechobecnego pyłu, bo chyba cały Szanghaj jest jedną wielką, rozgrzebaną budową...
Częściej spotykamy wózki dziecięce, w poprzednich rejonach widzieliśmy może ze dwa? Ale dzieci nadal noszą spodenki z dziurą, więc to raczej powszechny obyczaj - z drugiej strony noszenie pieluchy w 40 stopniowym upale może nie skończyć się zbyt dobrze. Kiedy podglądam te okoliczne dzieciaki, to myślę, że mimo biedy i brudu w jakim wyrastają - są szczęśliwe. Zasypiają bezpieczne w ramionach rodziców - to bardzo częsty w Chinach widok - śpiące dzieciaki noszone na rękach przez rodziców. I wcale nie tylko malutkie... Widać też, że ogólnie społeczeństwo zgadza się na "rozbrykanie" okresu dziecięcego - latają wszędzie brudaski w cukierkowych sukienusiach i lakierkach, w knajpach nikt nie robi problemu z "zaświnionym" [dosłownie] stołem, przy którym jadły, oczywiście palcami... To chyba dobre dzieciństwo? Tak myślę, ale ja jestem z tych mam, co pozwalają dziecku się brudzić...
W Pudongu zdecydowaliśmy się odwiedzić wieżę telewizyjną - Perłę Orientu - 468 metrowy symbol nowych Chin. Widoki jak nierzeczywiste - patrzysz i masz wrażenie, że oglądasz jedynie makietę wielkiego miasta...
Niestety decyzja o odwiedzeniu tegoż miejsca, została przez nas dość boleśnie okupiona, gdyż jakiś czas po wyjściu, Ł. zorientował się, że zgubił aparat. To, że nie będę miała ani jednego zdjęcia z Chinami w tle, nie boli aż tak bardzo, bo ja ogólnie mało fotogeniczna jestem ale szlag trafił wszystkie nasze zdjęcia wspólne. Tak więc pozostają nam zdjęcia robione przeze mnie - czyli widoki oraz mój Ł. z Chinami w tle. Mówi się trudno i żyje się dalej, chociaż jak patrzę na Ł. to widzę, że mu ciężko...
Teraz siedzimy w pokoju i zjadamy na pocieszenie wielkie winogrona. Tak wielkie, że jeden owoc jest wielkości okazałej śliwki. Są słodkie i doskonałe w smaku...
Pozdrawiam mocno z monsunowego Szanghaju:)

Widzę, że

mój wczorajszy post po wielu usilnych próbach opublikowania go, pojawił się dwa razy:) Echchch... Dziś ponownie wsiedliśmy do "pociągu rakiety" i myknęliśmy do Szanghaju. To ostatnie miasto, które znalazło się w planach naszej wycieczki.
Niewątpliwie, Szanghaj jest wielki... Dotarcie metrem do hotelu zajęło nam więcej czasu niż przyjazd pociągiem z Hang Zhou. Jest tu znacznie tłoczniej niż w Pekinie ale jako turyści, czujemy się nie zauważanie lub zauważani jedynie z lekka, przez starsze osoby i to akurat - bardzo nam odpowiada. Powoli dobiega końca nasza wędrówka i myślę, że to dobrze. Jeszcze chwila i pewnie eksplodowałabym w tym hałaśliwym i lepkim tłumie, bez cienia szansy na jakiekolwiek porozumienie. Wczoraj wieczorem, jeszcze w Hang Zhou, poszliśmy do hotelowej knajpki. Wszyscy nas bardzo zapraszali, kłaniali się w pas. Od razu zielona herbatka na stole, talerze... Podchodzi uśmiechnięta dziewuszka, podaje kartę i... uuups... same "krzaczki" - ło matko! Weź i coś zamów? Ł. na to: pełna ruletka, czy wracamy do pokoju? Ryzyko jest duże, raz nam się trafił królik z chili [na zdjęciu wcale nie wyglądał jak z chili] i był nie do przełknięcia. Na szczęście dla nas , dość szybko pojawia się dodatkowe wsparcie w postaci drugiej dziewuszki z kulejącym angielskim. Ł. zamawiał zupę z wołowiną, ryż z kurczakiem, jakieś ciepłe warzywa [ja chciałam szpinak ale pani nie rozumiała, więc daliśmy im wolny wybór] Dostajemy: rosół, wołowinę w cebuli i papryce, ryż i ... szpinak!!! Było przepysznie i kolejny raz okazało się, że najprzyjemniejsze smaki odnajdujemy w maleńkich jadłodajniach i pewnie na długo zostaną nam w pamięci. Ł. zawłaszcza zachwycał się wołowiną, która jeszcze smażyła się na desce jak ją pani wniosła. Ja byłam lekko przerażona jak w wazie z zupą znalazłam całą kurzą głowę, z dziobem włącznie;) I tak to jest w Chinach... albo "dogadasz się" na migi albo nic nie kupisz. Ale spokojna głowa, my przywieziemy pyszną zieloną herbatę:)

Chwila oddechu...

Zwarci i gotowi, wstalismy skoro swit, zeby usadowic sie na skalnym, nadjeziornym cypelku, wprost idealnie stworzonym do podgladania slonca. Chetnych bylo juz sporo, a w trakcie ubywania slonca zrobilo sie nawet dosc tlumnie... Byly kamery, dziwaczne aparatury, byla nawet kura i kogut, pilnie obserwowane przez kamery. I jedynie to niebo zachmurzone budzilo w nas lekki odruch zlosci... No bo jak to tak? Tyle dni upalnych [ostatnie monsuny przytrafily sie nam w okolicach Shaolin, czyli dawno], a tu w ten jeden, najistotniejszy - chmurzyska? O 8:30, slonko wylonilo sie z za chmur, juz troszke "nadgryzione". Znaczy sie, spotkalo juz na sej drodze ksiezyc... I tak za kazdym razem, gdy wylanialo sie z za chmur, bylo go coraz mniej i mniej... Kolo 8:20 - wylonilo sie jednak na dobre i moglismy podziwiac w pelnej krasie spotkanie Slonca i Ksiezyca - twarza w twarz... Potem... bylo jak w tajemniczej opowiesci. Zerwal sie wiatr nadjeziorny, robilo sie ciemniej i ciemniej... Maly blysk na niebie i nagle mrok, noc ciemna... Wyobrazam sobie, ze wieki temu musialo to budzic przerazenie. Teraz palily sie uliczne latarenki, po drugiej stronie jeziora przepieknie mienila sie neonami pagoda. Kiedy slonce "zgaslo" ludzie zaczeli bic brawa, glosno sie zachwycac... Co by bylo, gdyby nie zajasnialo po tych 6 minutach? Dreszcz na plecach, lyk adrenaliny, obraczka sloneczna na niebie... Piekna, doskonala, drgajaca. Gdy slonce zaczelo juz przeblyskiwac z za ksiezyca, pomyslalam - rety, jak jasno! Jaka to musi byc sila, ze taka odrobina slonca wystarczy by rozjasnic mrok....
Kogut w klatce zapial i rowniez zostal gromko narodzony brawami - coz prawa natury. W popoludniowej telewizji widzielismy jak podgladano reakcje lokalnych "czapli" [tak na prawde to nie wiem czy to czaple, bo troszke mniejsze], ktore wraz ze slabnacym sloncem ukladaly sie do snu w koronach drzew, by zaraz potem, gdy pierwszy promien rozblysl - zerwac sie do lotu... Niewiele mamy pojecia o silach natury. Mamy technike, medycyne, ruch i ped, a zatracilismy kontakt z naszym zegarem biologicznym... i tak zadko sluchamy siebie...
Monsun przyszedl po poludniu... Ulewny, cieply. W powietrzu nie czuc chlodnej bryzy, tylko gorace falowanie. W ramach delektowania sie przecudowna okolica - wyruszylismy w rejs malym drewnianym i rzezbionym promem. Dotarlismy do wyspy o nazwie "Trzy stawy, w ktorych przeglada sie ksiezyc" - teraz jest wieczor, a ja jeszcze nie moge otrzasnac sie z cudownosci, ktore dane mi bylo dzis widziec. Spokojnej nocy...

Tropiki

Taaa, klimat iscie tropikalny, na zewnatrz temperatuta powyzej 40 stopni, wilgoc ucieka kazdym fragmentem ciala. Zmienilismy lokum, przy pomocy "bullet train" czyli pociagu pocisku, jadacego z predkoscia 240 na godzine. Ach, zeby u nas kursowaly takie pociagi, podrozowanie byloby rozkosza. To bedzie koszmarny post, gdyz w hotelowym pokoju brak dostepu do netu, korzystam wiec z komputera hotelowego - polskich znakow brak, wszystko po chinsku, dobrze, ze w miare opatrzylam sie z pulpitem nawigacyjnym bloggera, to na czuja wiem gdzie wcisnac ale jak to sie bedzie czytac? Pewnie masakrycznie. Aczkolwiek wkurza mnie to, ze swiat wielki taki, przeplyw informacji super, a Google sobie z Chinami nabrechtalo i teraz udaja, ze nie ma bloggera. Przeciez to chore, ze ja, aby opowiedziec Wam choc troszke o swojej podrozy, musze sie laczyc przez Ameryke - zenada. No i te zdjecia - rety, ile ja mam Wam do pokazania i jak mi zal ze ni moge na biezaco...
Bardzo dziekuje za wszelkie zacmieniowe informacje przygotowawcze w komentarzach, milo, ze sledzicie losy naszej dwojki i wspolodczuwacie ze mna:) Wczoraj, w Orientalnej Wenecji spedzilismy przecudowny dzien, szwedajac sie leniwie po wszelakich ogrodach chinskich - mniejszych i wiekszych - jestem zachwycona. Zajadajac chinskie pierozki, nadziane szpinakiem, czosnkiem i grzybami spacerowalismy ciasnymi uliczkami, coraz smielej dyskutujac z Chinczykami po polsku:) Teraz jestesmy w Hangzhou, parujemy z goraca i rozmarzamy sie nad Jeziorem Zachodnim... Widoki sa cudowne, wokol calego jeziora jest mnostwo sciezek, parkow, przez sam srodek jeziora mozna nawet przejsc po fikusnych mostkach. Rosna drzewa bananowe i cytrusowe, kwitna tysiace lotosow i hibiskosow... Zwiedzamy, delektujemy sie kolejnymi smakami lodow - wreszcie znalezlismy lody o smaku zielonej herbaty - boskie. Napoj winogronowy z czastkami aloesa - bardzo smaczny. I szpinak, mnostwo szpinaku - moglabym zjadac calutki czas - dzis z grzybami i czosnkiem - delicje:) Odwiedzamy kolejne monumentalne swiatynie i klasztory, dzis bylismy na "Gorze, ktora przybyla z daleka". Nazewnictow maja tu niezle:)
I caly czas czekamy na jutrzejsze wydarzenie, ma sie rozumiec. Lekko zdenerwowani, bo wedlug prognoz akurat rano ma pojawic sie monsun...
Okoliczni astronomowie juz sie pozjezdzali, ciagle napotykamy na jakies proby sprzetowe. My... tak na luzie, z okularkami w woreczku... I z nadzieja, ze bedzie dane nam zobaczyc raz jeszcze... Poprzednie calkowite, na Wegrzech, bylo dla nas mocno wyjatkowe, gdyz wlasnie tego dnia L. mi sie oswiadczyl...
Sciskam mocno, szczegolni Tych, co dali rade odczytac dzisiejszy post:)

Im dalej w las, tym więcej drzew

I wcale nie mam tu na myśli drzewiastego, zacienionego lasu [marzę...], a jedynie fakt, że im dalej od stolicy, tym mniej obcokrajowców i coraz częściej mamy okazję by poczuć się obserwowani i pokazywani palcem. Znacznie częściej też, Chińczycy chcą się z nami fotografować, a widząc jednego z aparatem, szybko robi się wrzawa i zbiegają się inni chętni;) Ł. przetłumaczył chińskie okrzyki na coś w stylu: oooo, białasy, szybko, rób zdjęcia! Ja nie mam takich odczuć, bo jak na razie to spotkało nas dużo dobrego ze strony Chińczyków [nie sposób o wszystkim tu napisać]. Zanim opuściliśmy Luoyang, wczesnym rankiem odwiedziliśmy Groty Longmen tzw. Smocze Wrota. W skałach wykuto tysiące grot, nisz oraz posągów. Mniejszych, zaledwie kilkucentymetrowych oraz całkiem sporych, niekiedy nawet kilkunastometrowych. Radosne twarze Buddów spoglądają na ciebie tysiącami oczu... Ten największy miał 17 metrów, same jego uszy były dwumetrowe:) Teren do zwiedzania jest dość rozległy, po obu stronach żółtej rzeki Huang He wspinasz się bez końca milionami kamiennych schodków. Widok przepiękny, a końcówkę wędrówki wieńczy wielopoziomowy ogród pełen wąskich ścieżek, wodospadów, skalnych zakamarków. Wszystko to usytuowane na zboczu skalnego wzniesienia. Wychodząc z terenu grot, wyjątkowo zbaczamy do sklepu z suwenirami [generalnie omijamy je szerokim łukiem, bo ich sprzedawcy są okropnie natrętni], żeby kupić kawałek "piwoniowego jadeitu" dla mojej drugiej mamy, Marysi, zapalonej geolożki. Jak już sobie Ł. upatrzył odpowiednią kulkę, to pani rzuciła ceną, że fiu, fiu... No to Ł. twardo się targuje przy pomocy kalkulatora i okazuje się..., że to prawda co piszą wszędzie - tu należy się targować. Długo i głośno, niemalże aktorsko. Tak jeszcze Ł. nie umie ale pierwsze koty za płoty:)
Udało się Wam skosztować lodów truskawkowych smakujących jak truskawki? Mnie się to właśnie udało - gęsta truskawkowa mielonka zamrożona w wodnym tunelu - przepyszne!
Ł. naprawdę nieźle radzi już sobie z miejską komunikacją, więc sprytnie poruszamy się miejskimi autobusami. Ich stan ma wiele do życzenia ale za 1,5 juana, [jakieś 0,75 groszy] możesz jechać nawet półtorej godziny. Fakt, że dupsko masz potem obolałe ale ile oszczędności zostaje na jedwabny szaliczek...
Z grot przemieściliśmy się autobusem na drugi koniec miasta do Baimasi czyli Świątyni Białego Konia, uznawanej za pierwszy buddyjski klasztor w Chinach. A że mnisi przywieźli swe pierwsze pisma właśnie na grzbietach białych koni, to i nazwa nie może być inna. Tu zdarzył mi się ciekawy przypadek. W każdej ze świątyń, w wejściu, są bardzo wysokie progi, ja jestem niskawa, więc dla mnie są szczególnie wysokie. Zazwyczaj przekraczałam je sobie szerokim kroczyskiem, a na ten jeden wlazłam nogami i zeskoczyłam. Wychodząc ze świątyni tak zaczepiłam nogą o kolejny próg, że mało nie upadłam zębami na murowany dziedziniec. W kolejnym świątynnym pawilonie trafiliśmy na rodzimą, polską wycieczkę, więc łowiliśmy jednym uchem opowieść pani tłumacz i co się okazało? Progi w świątyniach są symbolami ramion Buddy, nie wolno ich deptać..... Ł. skwitował moje spojrzenie - "widzisz, to se teraz w karmie nagrzebałaś"...
Dokulawszy się skrzypiącym autobusem na dworzec kolejowy, zaczynamy zwiedzać lokalne ulice, bo mamy jeszcze sporo czasu do pociągu. Ł. stwierdza, że będzie szukał fryzjera, bo zarósł z deka, ja patrząc na te "kapciory" czyli "lokale" i "sklepy", mówię z przerażeniem, że go nie wpuszczę. Znajdujemy fryzjera damskiego, Ł. odważnie wchodzi i na migi pyta czy może pani zechce i jego ostrzyc. Pani się zgadza, więc wchodzę i ja. "Kapciora" straszna, sam grzebień w ręku pani przyprawił mnie o dreszcze... Ale patrzę - pani zadbana, pachnąca, paznokcie zrobione, a już to, co zrobiła z głową mojego Ł. - normalnie patrzyłam jak zaczarowana.... Ostrzygła maszynką, w kilka minut, na "sucho" umyła mu głowę po strzyżeniu i zrobiła mu masaż głowy, karku, ramion... Rety, taki masaż to i ja bym chciała! Następnie spłukała mu głowę wężem ogrodowym. Ale Ł. wyszedł od niej jak "młody bóg" niemalże! Promienny, zadowolony i.t.p.
Pozostałą część wieczoru spędziliśmy w klimatyzowanym Mr Lee, smakując kolejnych odkryć naszego podniebienia. Tu przyrządzają rewelacyjnie gotowany szpinak, z dużą ilością czosnku - mogłabym go zjadać na kilogramy. Wieczorem odebraliśmy bagaże z dworcowej przechowalni [cały dzień za 2,50, fajna sprawa z tymi przechowalniami aczkolwiek, trochę go trzeba pootwierać, bo sprawdzają czy bomby nie zostawiasz] i tradycyjnie już odstaliśmy prawie godzinkę w poczekalni, aby wpuścili nas na peron. Podróż pociągiem była długa i upierdliwie męcząca. Trwała w sumie 16 godzin ale bywały długie postoje, nawet i godzinne i w tedy szlag mnie trafiał, bo zamykają kibelki i ...., no masakra...
Po 13 jesteśmy już w Suzhou. Wypełzamy radośnie na peron i.... upał, potworny upał. W przewodniku piszą, że mniej więcej w tych okolicach zaczyna się inny klimat i coś w tym jest. Po plecach pot spływa ciurkiem po przejściu paru metrów ale niebo jest czyste, niebieściutkie, zero smogu i pyłu. Samo miasto jest w zupełnie innym stylu, niż poprzednie, bardziej zbliżone do typowych średnich miast w Europie. Jest sporo drzew, które dają cień i raczą uszy tysiącami dźwięcznych cykad. Jesteśmy wypompowani jazdą pociągiem, upałem, więc nie szalejemy zbytnio. Odwiedzamy jedynie Zhuozhengyuan, Ogród Pokornego Administratora, słynny z olbrzymiej ilości lotosów porastających jego stawy. Lotosów jest mnóstwo, podobnie jak i Chińczyków odwiedzających ten ogród, w końcu dziś niedziela:)
Suzhou to miasto wodnych kanałów, jedwabiu i herbaty. Wychodząc z ogrodu udajemy się ponownie do sklepu z suwenirami, tym razem po jedwabne szaliczki zamówione przez nasze mamy. I tym razem Ł. targuje się głośno, gdyż pani aż sapie. Nawet prawie zaczyna wychodzić ze sklepu, więc pani szybciutko schodzi z ceny i mamy piękne szaliczki 100% silk:) Decydujemy się na rejs drewnianą "gondolą", Ł. i tu prezentuje swój kunszt targowania, aż jestem zaskoczona, że tak sprawnie mu to idzie:) Gondolier śpiewa ochrypłym głosem chińskie pieśni, popołudnie jest upalne,leniwe i senne...
Jutro dalsza część ogrodów i kanałów, w końcu Suzhou to "orientalna Wenecja", a wieczorem znów podróż pociągiem, tyle, że tym razem krótka, więc może na relację czas się też znajdzie.
Tymczasem ślę soczyste, arbuzowo - brzoskwiniowe uściski:) Mocno gorące.

Shaolin

Luoyang to miasto piwonii... Aż żałuję, że nie mam okazji na pobyt w kwietniu aby zobaczyć je kwitnące. Prawdopodobnież w Parku Miasta Królewskiego jest ich tu ponad 500 gatunków...
Wczesnym rankiem wyruszamy na poszukiwanie dworca autobusowego. Porozumiewanie wychodzi nam coraz "sprawniej", dlatego dziś rano taksiarz zawiózł nas prawie na lotnisko [chcieliśmy na PKP]. Gdy docieramy na PKP i odnajdujemy wielkie skupisko autobusów, czyli "dworzec", powtarza się sytuacja z wczorajszego wieczoru. Tłum chińskich naganiaczy węszących łatwą kasiorkę "zarzuca" nas ofertami podwiezienia. Rikszą, moto-rikszą, motorem, taksówką, mini-busem, busem..... gdzie tylko byśmy chcieli:) Mój Ł. nie lubi się dopytywać, targować, dyskutować, dlatego na pierwsze usłyszane "Shaolin", zadaje jedynie krótkie pytanie utwierdzające: by bus? "oke, oke, bus, szaolin, oke", Chińczyk kłania się prawie w pas. No to idziemy za nim. Pod rozklekotanym autobusem rozgrywa się szybka akcja zakupu "biletów" i tłumaczenie na migi czy chcemy tylko tam, czy też tam i z powrotem? 
Tu wszystko dzieje się tak szybko, a bariera językowa sprawia, że mimochodem jesteś wmanewrowany w nie wiadomo co i jeszcze się na to zgadzasz. Bilety wydają nam się podejrzanie drogie ale już za późno na tłumaczenia, może też i dlatego, że w przeliczeniu na nasze nie są to dramatyczne kwoty. Czekamy w tym autobusie jakąś godzinkę, aż naganiacze "zachęcą" odpowiednio dużą grupę podróżnych, po czym ruszamy. I tak zaczyna się nasza podróż w nieznane... Rozklekotanym autobusem [z klimą, żeby nie było:)], w którym telewizor gra na ful, a kierowca trąbi przy każdej okazji [nawet się kurcze zdrzemnąć nie można przez to trąbienie] wleczemy się przez wiochy i wertepy prawie dwie godziny. W końcu gdzieś dojeżdżamy. Łamaną angielszczyzną nasz "przewodnik" i naganiacz w jednej osobie - informuje, że mamy 40 minut na zwiedzanie. Terenem do zwiedzania okazuje się konfuncjańska światynia, której nazwy niestety nie dane nam było poznać - napis był tylko w chińskich krzaczkach. Przepiękna, ukryta w cieniu bambusowych zagajników... Kurcze, jak bambusy pachną! Coś jakby skoszona trawa, coś jak zielona herbata - boski zapach i bardzo, bardzo intensywny. Ubawiła nas ścieżka "relaksująca", niewielkie skalne szlaczki, kilka głazów i tabliczki z napisem "Jesteś zmęczony? Proszę, odpocznij"... Ł. skwapliwie korzysta - zabawnie pozując do zdjęć:) Po zejściu na dół, nabywamy bilety do Shaolin. I co się okazuje? Biletów do samego klasztoru nabyć nie można, trzeba dodatkowo dokupić bilet na Kung-fu show, które jakoś tak średnio nas interesuje ale jak mus, to mus, aczkolwiek lekko nas irytuje, że ciągle traktują nas jak dojne krowy;) Ruszamy autobusem dalej. Za jakieś pół godziny zatrzymujemy się ponownie, nasz "przewodnik" poganiającym ruchem ręki informuje, żeby iść za nim, to idziemy. No i co? Jesteśmy oto w obskurnej jadłodajni, pełnej much i brudnych Chińczyków. Wszystko się lepi, myślę, że mój odruchowy grymas obrzydzenia widoczny był na kilometr. Nic to, panie sprytnie nas usadzają i jakoś tak... wypada coś zamówić. Tak to wkręcono na w "obiad" podczas pory kompletnie nie obiadowej, w lokalu poniżej wszelkich standardów. Dobrze, że zupa była smaczna i kosztowała grosze, bo nasza irytacja wzrasta. Myślę sobie: co będzie, jak ten cały Shaolin okaże się kiczowatą atrakcją? W końcu tyle się naczytałam przed wyjazdem o tym, że tam nie specjalnie jest co oglądać... Autobus pnie się pod dość strome wzniesienie, zmienia się krajobraz i oczom naszym ukazują się całe łańcuchy górskie. Lekko zamglone, nasycone słońcem - cudowności. Dojeżdżamy do klasztoru. Wejście zapowiada się mało ciekawie ale to co właściwe wcale nie jest kiczowate ani przereklamowane. Jestem zachwycona całą masą mniejszych i większych pawilonów, dziedzińców, rzeźbionych podłóg i sufitów, Olbrzymie posągi uchwycone w ruchu podczas walki, złoto-niebieskie smoki oraz lwy strzegące bram świątynnych... Shaolin przyprawił mnie o zawrót głowy z powodu swego przepychu, ozdób oraz cudownego zapachu kadzideł [wcale nie perfumowanych]. Troszkę wyżej [to troszkę to jakieś pół kilometra w niemalże czterdziestostopniowym upale:)] Odwiedzamy Shaolin Talin, czyli Las Stup, albo Las Pagód jak kto woli, czyli coś w stylu cmentarzyska, złożone z ponad dwustu mini-pagód [w rozmiarach zgodnych z hierarchią] przechowujących prochy mistrzów klasztornych. Kung-fu show, na które przypadkiem zdążamy, okazuje się być wysmakowanym pokazem, ani troszkę nie przesłodzonym, pełnym tajemniczych smaczków i ..... magii? Bo czym, jeśli nie magią, nazwać fakt, że mnich przebija igłą balonik, znajdujący się za szybą? Na szybie pozostaje ślad w postaci maleńkiej dziurki - normalnie Koperfild mógłby się sporo nauczyć:)
Jestem zachwycona dzisiejszą wycieczką, mimo podróży powrotnej, ciągnącej się w nieskończoność, bo już bez postojów.
W barze Mr. Lee - wciągamy pyszności, ja swojej zupie to nawet nie podołałam:) Ł. zamówił jakieś mięso w lekko żółtym sosie, z ryżem i... ziemniakami - czyż nie ciekawa kompozycja? Do tego miał w zestawie cienką zupkę z glonów:) Odkrywamy nowy napój - z fasolki mung. Na dnie kubka pływają fasolki, a słomka ma odpowiednio wielką średnicę, żeby można było je wyżerać...
Taksiarz, który odwozi nas do hotelu, okazuje się uczciwy i dojeżdżamy za połowę wczorajszej ceny i oczywiście w dużo krótszym czasie:) Ale ma za to problem z wzięciem napiwku [Ł. postanawia "nagrodzić" tę jakże rzadką tu cechę] - nie chce go przyjąć, a kiedy w końcu udaje się go namówić, prawie się kładzie w pokłonach. Mówię Wam, dziwny to kraj.
Jutro wieczorem wyruszamy w kolejną nocną podróż pociągiem [aż się wzdrygam na myśl o spotkaniu z chińskim wnętrzem dworcowym], do Suzhou, czyli "Wschodniej Wenecji", więc pewnie relacja dopiero po jutrze, jak łącze dopisze [w tym hotelu, mamy taki krótki kabelek, że kompa nigdzie nie można przesunąć;)]. Dużo lepkich, słodkawych uścisków i spokojnych snów, w końcu już prawie północ...
Zapach

Zapach

W Xi'an odnalazłam dużo więcej zapachów niż w Pekinie. Nozdrza co i róż podrażnia zapach imbiru, czosnku i sosu sojowego. Inna sprawa, że wychodząc z hotelu trafiamy na dość biedną dzielnicę, więc i zapachy są na zewnątrz i mocno intensywne, do tego stopnia, że czasem można się nieźle okichać:) Ta woń miesza się ze smrodkiem potu, ścieków, więc po godzinie wędrówki mam poczucie, że prysznic, który wzięłam w hotelowym pokoju, odbył się całe wieki temu, a skóra znów jest lepka i słona... Tradycyjnie już, wszędzie tłoczno

i pozornie "wielkomiejsko" ...

Każde ze starych chińskich miast, w tym i Xi"an, posiada dwie wieże, Wieżę Dzwonu oraz Wieżę Bębna. W dawny czasach, pomagały one odróżnić początek i koniec dnia - dzwon na dzień dobry, bęben na dobranoc. Zhonglou, czyli Wieża Dzwonu okazała się olbrzymią zabytkową budowlą, która "ot tak" wyrasta po środku głośnego, ruchliwego i nowoczesnego miasta.
Tradycyjnie wykonana bez użycia gwoździ [trzypoziomowy budynek], złocona, malowana - przepiękna.


A taki był z niej widok, he, he...

I jeszcze taki, żeby nie było, że tylko rozkopane miasto...

W oddali widać Wieżę Bębna.

Zoom w aparacie troszkę ją "przybliża"...

Okazyjnie załapaliśmy się na lokalny performance, czyli pokaz gry na tradycyjnych chińskich instrumentach, oraz pokaz śpiewu i tańca.


Cudowności normalnie, kobieta tańcząca z wachlarzami, wyglądała jakby płynęła niesiona muzyką, a muzyka... no "ciary" na plecach miałam normalnie ale ja wrażliwa jestem z natury:)

Gulou, czyli Wieżę Bębna odpuściliśmy sobie od środka, gdyż upał był już nie do zniesienia. Udaliśmy się za to wyciszać do lokalnego parku i podziwiać Wielką Pagodę Dzikiej Gęsi.

Majestatycznie wysoka, rozemglona...

Doskonała...

Ach te parki, wielkie ogrody chińskie, kryją w sobie nie tylko spokój i piękno.



Znajdziesz tu wiele zakamarków z szemrzącymi wodospadami, półokrągłe mostki, skalne ścieżki i zagajniki pełne bambusów...






Stado dzieciaków trenujących kung-fu...





Mnóstwo figur z brązu, zastygłych podczas codziennego życia w pobliżu świątyni...











Jest skwarnie, grubo ponad 30 stopni, więc decydujemy się na kolejną próbę z lokalnymi lodami - trafiam groszkowy z nadzieniem z czerwonej fasoli, Ł. - kukurydziany. Mój ląduje w kuble na śmieci, kukurydziany zjadamy ze smakiem - jest pyszny, pachnący kukurydzą i rzeczywiście orzeźwia.


Pagoda jest wysoka i smukła, raczej surowa, nie malowana ale dzięki wywijanym dachom, ta surowość wydaje się kształtna i harmonijna.







Budda jakich wielu w Chinach, z wyrazistym symbolem mocy na piersiach...


Lama, którego odważyliśmy się sfotografować dopiero, gdy nas minął...















Córa Orientu w pełnej krasie...

Wychodząc z parku, znów trafiamy na lokalny performance...



Nagrodą dla utrudzonych "łazikantów" jest jeszcze jeden performance- tym razem pokaz "tańczących fontann". Myślę sobie, taaaaa, jakieś kiczowate pokazy 2 rządków strzelającej wody... Znów porównuję, cholera, że niby taka światowa jestem i po tych fontannach, które kiedyś widziałam w Barcelonie, żaden pokaz mnie już nie zadowoli. A tu.... niespodzianka - jakieś 500 metrów [jak nie więcej] ruchomych strumieni, falujących w rytmie orientalnej chińskiej muzyki - miód dla oczu, miód dla uszu, miód dla duszy... Zero kiczu, za to cała siła wody zaklęta w tryskających kroplach.




Nasyceni pięknem powoli wracamy w kierunku dworca. Tuż pod dworcem skwapliwie korzystamy z lokalnego "baru" - Mr Lee i okazuje się, że można zjeść dużo, smacznie i za pół ceny - znaczy się - zaczynamy się aklimatyzować:) Aczkolwiek, jak patrzę, Chińczyków - to myślę, że odżywiają się całkiem przyzwoicie. Dużo jest tu warzyw, całe mnóstwo pachnących owoców, kuchnia jest rozgrzewająca dzięki przyprawom. Zdziwił mnie fakt, że tak dużo je się tu zwykłych zielonych ogórków i jajek. Jajka można kupić w każdej ulicznej jadłodajni. Obrane, lub nie, moczone w chłodnym sojowym sosie. Nie ma tu zupełnie kultury jedzenia "w biegu". Nawet jak jedzą te "dziwaczne" szaszłyczki na cienkich długaśnych patyczkach, to stoją w miejscu aż zjedzą:) Jeśli chodzi o sklepy, to tu już żywność mocno przetworzona, nie ma lodówek z tzw, nabiałem, nigdzie nie widziałam żółtego sera [tęsknię], mleko w kartonach, jogurty w plastikowych butlach, kiełbaski też w plastikowych woreczkach - wszystko na półkach. Powszechnie pita, przepyszna zielona herbata - jest dostępna butelkowo, w najróżniejszych wersjach, nawet jako napoje izotoniczne, kawę widziałam tylko raz, w dziale "delikatesowym". Inna sprawa, że ja, namiętna kawoszka - wypiłam tu kawę przy śniadaniu tylko raz, w Pekinie i czułam się fatalnie.
Ten post piszę już w Luoyang - kolejnym mieście, do którego dotarliśmy koleją dziś po południu.

Jakoś tak bardziej sprawdzali bagaże, bilety chyba ze trzy razy, przed wejściem do pociągu wymienili nam bilet na metalowy znaczek cały pełen chińskich krzaczków - dobrze, że zapamiętaliśmy numery naszych leżanek:) Pociąg był inny, tym razem bez przedziałów. Cały wagon podzielony na boksy z trzypiętrowymi łóżkami - czad.

Przez całą podróż było gwarno i hałaśliwie, dzieciaki wspinały się po łóżkowych pietrach jak małpki, Chińczycy jedli swoje chińskie żarcia. Wieczorem, trafiamy do hotelu, zdegustowani tym, jak nas "orżnął" taksiarz wiozący nas z dworca - tu było już ciemno, więc nie ryzykowaliśmy - długo i dookoła, z włączonym licznikiem oczywiście:) Ł. zauważywszy fakt, że coś długo jedziemy, powiedział do niego czystą polszczyzną - "coś nas gościu wywiozłeś za daleko, co?". Na pocieszenie zjadamy chińską zupkę - smakuje jak w Polsce:)

Dziękuję za wspaniałe komentarze i przepraszam, że czasem piszę bez ładu i składu ale wieczorem mam głowę tak pełną wrażeń, że ciężko mi je poukładać stylistycznie do kupy.
U mnie północ, na ulicy za oknem śpiewają chińskie pieśni, Ł. przegląda ofertę chińskiej telewizji - dobrych snów:)
Copyright © SO COLORS , Blogger