Słynna 66 i Las Vegas

Słynna 66 czyli Mother Road, albo Droga-matka jak kto woli :-) Jeśli spotkaliście się kiedyś z książką Doroty Warakomskiej "Route 66", to na pewno wiecie o czym piszę... Jeśli nie, to polecam książkę - jest ona bowiem niezwykłym zapiskiem kobiety-podróżniczki na kultowej drodze, kobiety poszukującej i rozmawiającej z "niebieskimi ptakami" tej trasy... Na prawdę warto po nią sięgnąć.


Jej długość to prawie 4000 kilometrów i w obecnym stanie funkcjonuje jako droga historyczna ale też i symbol amerykańskiej wolności. Startuje w Chicago i biegnie przez 8 stanów: Illinois, Missouri, Kansas, Oklahomę, Teksas, Nowy Meksyk, Arizonę i Kalifornię, aby zakończyć swój bieg na molo w Santa Monica (dokładnie po środku drewnianego pomostu).


Straciła swą świetność, kiedy powstały nowe, szybkie autostrady, jednak nigdy nie straciła swej siły przyciągania ludzi barwnych, tęskniących za wolnością i życiem bez ograniczeń...






Przejechaliśmy tylko jej fragment, jednak myślę, że warto tak zaplanować podróż, by zboczyć tu choć na chwilkę. W miasteczkach nadal utrzymuje się klimat szalonych lat 50-tych, wszędzie pełno kolorowych sklepików pełnych przeróżnych sprzętów i zbieractwa, a w nich równie kolorowych i rozgadanych sklepikarzy...

 



Dla Miłosza to prawdziwy raj pełen niezwykłych skarbów... Można bezkarnie pomacać, poprzymierzać i nawet zajrzeć Marylin pod sukienkę ;-)



Poza tym do Warszawy już "całkiem blisko", nawet wiadomo którędy jechać...








I Nasi też tu byli ;-)




Ściana w ogóle zrobiła na mnie wrażenie!!!


Wykończeni blisko 50 stopniowym upałem, późnym popołudniem dotarliśmy do Las Vegas.
Jeśli spodziewacie się teraz barwnych zdjęć i westchnięć zachwytu, to muszę Was rozczarować...
Jeśli chcecie się nakarmić wymuskaną fotografią rozświetlonego miasta, to zapraszam do Google, z pewnością zobaczycie tam dokładnie to, o czym napisałam....



Sztucznie utworzone w 1905 roku na pustyni, miasto Las Vegas szybko stało się najbardziej zaludnionym miastem stanu Nevada, a z racji ogromnej ilości kasyn oraz gier hazardowych nazwano je Miastem Grzechu...

Do mojej obserwacyjnej kolekcji Drive Thru - doszło Drive Thru weddings - czyli ślub, bez wysiadania z samochodu. W sumie, czemu nie? Jak ktoś ma pilną potrzebę?

Las Vegas... przejeżdżać obok i nie zobaczyć? Trzeba zobaczyć.
Potęgę kolorowych świateł, gwaru przelewających się główną ulicą tłumów i wibrującej w brzuchu muzyki. Trzeba zobaczyć, poczuć - na szczęście wcale nie trzeba zrozumieć...
Bo oprócz głównej ulicy, na której triumfuje światowe kasyno (a w nim i wieża Eiffla, i piramida, i Pałac Cezara); są też ulice mniej główne, pełne ludzi śpiących na chodnikach lub bredzących coś w narkotykowym zamroczeniu oraz uciekających spod nóg karaluchów...

Ludzki świat sam siebie zniszczy - taka myśl mi się nasunęła...
Ponoć z Ameryką to jest tak, że albo ją pokochasz od pierwszego spojrzenia albo znienawidzisz ;-)
Nie pokochałam Ameryki, to dla mnie po prostu kompletnie inny świat....

2 komentarze:

  1. super ;) mój kolega przejechal route 66 w starym mustangu i fotografowá bekitne niebo :D
    ooo i znalezliscie Zlomka :D

    OdpowiedzUsuń
  2. I'm sorry you did not like America. We have our faults but there is much beauty here as well.

    OdpowiedzUsuń

Miło mi jest, gdy zostawisz dobre słowo...

Copyright © SO COLORS , Blogger